niedziela, 20 listopada 2011

Czas na surfing

Dzisiaj miałem pierwszy raz lekcję surfingu, jakoś przez 4 lata nie udało mi się wcześniej wybrać. Razem z Michałem zapisałem się na nią w szkółce na Surfers Paradise. Pierwsze 2 etapy lekcji były proste, tj. płynąć na leżąco i klęcząc, trudniej było z ostatnim etapem, że stanąć na nogach. Prawie udało mi się, ale "prawie" robi wielką różnicę :) Zabawa była fajna więc pewnie wypożyczę sobie kiedyś deskę i popróbuję wstać.






Po lekcji poszliśmy we czwórkę - były z nami jeszcze Marta i Kasia - na obiad i wieczorem wróciliśmy do Brisbane.

niedziela, 6 listopada 2011

Na szczycie Australii

Poprzednim razem nie powiodło się więc teraz nastąpiła próba nr 2 zdobycia najwyższego szczytu Australii - Góry Kościuszki.


Kilka tygodni wcześniej uzbierała się nas piątka chętnych, zarezerwowaliśmy bilety na samolot, znaleźliśmy nocleg i oczekiwaliśmy wyjazdu. Na tydzień przed wyjazdem Qantas wstrzymał wszystkie loty, ale na szczęście wznowił więc wylecieliśmy bez niespodzianek w piątek po pracy.

Wyjątkowo skończyliśmy o 4, na lotnisku byliśmy po kilku minutach więc mieliśmy ponad 2 godziny oczekiwania (po wielu godzinach w pracy jest to miła alternatywa). W Canberze poczekaliśmy chwilkę na Pedrosa. W międzyczasie odebrałem samochód z wypożyczalni i ok 11 wyruszliśmy w kierunku Jindabyne. małej miejscowości tuż koło Kosciuszko National Park. Zatrzymaliśmy się w Kosciusko Mountain Retreat, gdzie wynajęliśmy domek.

Po krótkiej nocy (położyliśmy się o 2, a pobudka o 6) skoczyliśmy rano na zakupy śniadaniowe i prowiant na drogę.



Martę, Kasię i Michała zostawiliśmy w Charlotte Pass, skąd wyruszyli pieszo na szczyt, ja i Pedro wróciliśmy w tym czasie do Jindabyne, gdzie odebraliśmy zamówione wcześniej rowery. Uznaliśmy, że samo wejście na Górę Kościuszki, nie będzie tak ciekawe jak wjechanie rowerami na nią.

Rowerami wyruszliśmy z Perisher Valley, gdzie zostawiliśmy samochód. Pierwsze 10 kilometrów jechaliśmy Kosciuszko Road, którą dojechaliśmy do Charlotte Pass. Tam zrobiliśmy krótki postój i zrobiliśmy kilka fotek na platformie widokowej.



Kolejne 9.5 km do szczytu było już przyjemną drogą w terenie.





Zrobiliśmy postój nad Snowy River, za którą zaczyna się podjazd, ale całkiem prosty (trudniejszy był na Mt Tamborine). W pewnym momencie musieliśmy zsiąść z rowerów i przeprowadzić po śniegu - próbowaliśmy przejechać, ale było za ślisko. Niestety nie można wjechać rowerem na sam szczyt, trzeba zostawić ok 1km wcześniej. Następnym razem nie poddam się i wniosę rower na szczyt.




Na górze czekała na nas reszta grupy. Zjedliśmy kanapki przygotowane przez dziewczyny, zrobiliśmy kilka zdjęć i nauczyliśmy kilka osób poprawnej wymowy nazwy szczytu - zamiast australijskiego kozyosko.



W drodze powrotnej ja z Piotrkiem zjechałem do Perosher Valley, natomiast Michał z dziewczynami poszli do Thredbo, gdzie się później spotkaliśmy.



Niedziela to dzień powrotu do domu. Postanowiliśmy urozmaicić sobie powrót i pojechaliśmy samochodem do Sydney - ok 450km. Najpierw zatrzymaliśmy się w miejscowości Cooma, w której znajduje się Snowy Mountains Scheme, czyli system tam, kanałów, elektrowni zbierających wodę z Gór Śnieżnych i wytwarzających energię elektryczną do Nowej Południowej Walii, Wiktorii i Canberry.


Kolejny postój mieliśmy mieć w Goulburn, ale po drodze zobaczyliśmy strzałkę do wodospadów i tak spędziliśmy ponad godzinę jeżdżąc samochodem po lesie. Zrobiło się późno i musięliśmy pędzić prosto do Sydney, gdzie mieliśmy samolot o 19.